30 kwietnia 2024
Aktualności

Kto Ty jesteś? Niemiec mały. Jaki znak Twój? Orzeł czarny [FELIETON]

Autor: Dariusz Niemiec
Autor: Dariusz Niemiec

Czy państwo niemieckie, które chciało wpływać na dzieci jeszcze przed ich poczęciem, zapewniało kobietom w ciąży miejsce w ekskluzywnych kurortach, usankcjonowało istnienie obozu koncentracyjnego dla dzieci, w którym nie były potrzebne krematoria i gaz, ponieważ zabijano głodem, pracą, biciem i mrozem, miało określoną politykę wobec najmłodszych? To przerażające, ale okazuje się, że tak. Można ją streścić słowami, które miał rzekomo wypowiedzieć sam Adolf Hitler: Pozwólcie dzieciom przyjść do mnie – bo są moje aż do śmierci.

 

 

Zachowała się pewna notatka z rozmowy z Baldurem von Schirachem, który w odpowiedzi na pytanie kiedy partia Adolfa Hitlera zaczyna interesować się niemieckim dzieckiem miał odrzec: „Zanim zostanie poczęte”. Co kryje się pod tym niepokojącym stwierdzeniem? Generalnie chodzi o podjęcie – jak to określił – wszelkich „naukowych” wysiłków mających na celu zapobieganie rodzeniu się niepożądanych dzieci. Czyli jakich? – dopytywano. Chorych, niepełnosprawnych fizycznie i intelektualnie – kontynuowano wyliczankę. Metoda? Sterylizacja kobiet chorych, niepełnosprawnych, charakteryzujących się niską odpornością, rodzących wcześniej chore dzieci czy stanowiących element wrogi wobec państwa. Trudno określić konkretne liczby tego makabrycznego procederu, ale wskazuje się, że w 1939 roku w jednej z berlińskich klinik sześciu lekarzy wykonywało tego typu zabiegi przez cztery dni w tygodniu. A działo się to w każdym większym w Niemczech miasteczku. Inny urzędnik z dumą miał stwierdzić, że w III Rzeszy podejmuje się nawet próby eliminowania daltonizmu ze społeczeństwa – chodziło o to, że nie można pozwolić na to, aby rasa super żołnierzy nie rozpoznawała kolorów.

Na przeciwległym biegunie mamy Dzieło Pomocy Matce i Dziecku. W świetle powyższego brzmi idyllicznie, prawda? I tak też w rzeczywistości było. To organizacja, która w ramach uznania za zapewnienie państwu nowych pokoleń zapewniała niezbędną opiekę kobietom spodziewającym się dzieci (w dużej części niezamężnym – kładziono wówczas ogromny nacisk na zwiększenie wskaźnika dzietności), a potem gwarantowała wsparcie w procesie wychowania małych Niemców posłusznych woli Führera. Organizacja dysponowała na przykład domami dla kobiet w ciąży. Takie placówki były usytuowane w pięknych miejscach – nad jeziorami, morzem czy w malowniczych górach i lasach – oazach spokoju i ciszy. Zapewniano obfitość jedzenia oraz niezbędne rozrywki w postaci dostępu do prasy i książek czy wieczorków pieśni, poezji czy sztuki – wszystko naturalnie sławiące III Rzeszę i jej wodza. Łatwo przewidzieć efekt. Jedna z podopiecznych organizacji mówiła: „Rodzimy dzieci dla Państwa i dla Adolfa Hitlera, który uosabia Państwo.”; i dalej: „Moje dziecko będzie należało do Państwa. Sprowadzam je na świat, bo on mnie o to poprosił.”. W 1939 roku w Niemczech funkcjonowało ponad 60 takich domów.

Przenieśmy się teraz do czasów II Wojny Światowej i zestawmy powyższe z jednym makabrycznym miejscem – swego rodzaju przedsionkiem piekła – ale jakże fachowo nazwanym: prewencyjnym obozem policji bezpieczeństwa dla młodzieży polskiej w Łodzi, znanym również pod nazwą Małego Oświęcimia. Bo wbrew technicznemu nazewnictwu i manipulacji niemieckich urzędników miejsce to nosiło wszelkie znamiona obozu koncentracyjnego dla… dzieci… Szacuje się, że najstarsze miały około 16 lat, a najmłodsze były zaledwie niemowlętami. Nieludzkie warunki, głód, ciężka praca fizyczna (choć trudno to określić „pracą”, skoro było to bestialskie znęcanie się), tragiczne warunki sanitarne, brak leków i opieki medycznej oraz zwierzęce okrucieństwo. To wszystko prowadziło do destrukcji psychicznej i fizycznej dzieci, a w konsekwencji nierzadko do ich śmierci. Nie było tutaj komór gazowych i tatuaży na przedramionach, ale śmierć była wszechobecna. A żadne z dzieci – które przeżyły – nie wróciło z piekła takie samo.

Barbarzyński sposób w jaki traktowano dzieci jest szokujący. Ogólnie znane jest sformułowanie: Ludzie ludziom zgotowali ten los, ale jakim cudem człowiek był w stanie w taki sposób potraktować dzieci? Regularnie bito, kopano, uderzano batami, pejczami czy cegłami. Uderzano głowami w ścianę. Rozkazywano przelewanie nieczystości z jednej latryny do drugiej. Zamordowano chłopca poprzez nakazanie wypicia mu zupy z robakami i zjedzenia zgniłej żywności. Zakatowano dziewczynkę pejczem. Zdzierano strupy i skórę z ciał. Zaprzęgano do kilkutonowego walca. Wypaczano psychikę kilkulatków nagradzając donoszenie na innych kawałkami chleba. Rozkazywano zlizywanie zupy z podłogi. Rozsypywano okruszki na placu apelowym – a wygłodzone dzieci wyłuskiwały je i zjadały. Dzieci wylizywały puszki po konserwach opróżnionych przez Niemców. Nakazywano wymierzanie kar cielesnych sobie nawzajem. Wykorzystywano dzieci seksualnie. Niszczono do reszty młode umysły nieustannie krzycząc: I tak wszystkie zdechniecie.

Skrótowy opis – choć ponad wszelką miarę wstrząsający – nie oddaje grozy tego miejsca. Jeśli jesteście w stanie to zrobić, to przeczytajcie książkę „Mały Oświęcim”. Moim zdaniem jej fragmenty powinny stanowić obowiązkową lekturę szkolną na przykład na etapie szkoły średniej. Mówi się, że obóz był swego rodzaju chorym eksperymentem. Celem miało być zbadanie przez Niemców co mogą uzyskać z polskich dzieci poprzez ich katowanie, głodzenie, demoralizację i całkowite podporządkowanie. Nie sposób określić dokładnej liczby dzieci, które przeszły przez ten obóz z powodu zacierania śladów popełnianych zbrodni, braku pełnej dokumentacji i niszczenia przez Niemców tej już wytworzonej. Dość powiedzieć, że jeden z „wychowawców” (autentyczne określenie!) – sadystka Eugenia Pohl została osądzona dopiero prawie 30 lat po zakończeniu wojny! Gdzie pracowała? W żłobku…

Wróćmy do przedwojennych Niemiec i obowiązującego wówczas systemu edukacji. Program nauczania w szkołach III Rzeszy? Jedyny słuszny. Czym powinien kierować się nauczyciel? Wytyczne zostały przekazane w oficjalnym podręczniku stworzonym specjalnie na tę okoliczność. Wskazano między innymi, że: „Ideologia narodowego socjalizmu to święty, nienaruszalny fundament. Nie wolno jej degradować przez szczegółowe wyjaśnienia lub dyskusje. Jest to uświęcona jedność, która musi być przez uczniów przyjmowana jako uświęcona jedność. Musi być przekazywana przez nauczycieli, którzy w pełni pojmują prawdziwe znaczenie uświęconych, nietykalnych doktryn.”.

Tak też w istocie było. Każda szkolna aktywność polegała na umacnianiu wiary w nieomylność ówczesnego niemieckiego systemu. Geografia, historia, lekcje śpiewu – wszystko podporządkowane chwale III Rzeszy i jej wodza Adolfa Hitlera przy jednoczesnym utrwalaniu nienawiści wobec całego świata. Istnieją zapiski zagranicznego wizytatora (do pewnego momentu było to możliwe, ponieważ niemieckie szkoły uważały, że rywalizują z zachodnim, demokratycznym systemem oświatowym i chciały się pokazać jako placówki lepiej realizujące zadania z zakresu edukacji), który widząc, że nauczyciel zmierza z uczniami do ogrodu założył, że będzie miał do czynienia z jakiegoś rodzaju praktyczną lekcją biologii poświęconą na przykład uprawie pomidorów. Tymczasem pedagog odziany w czarny mundur SS krzykiem wygłosił wykład na temat uświęconej krwią przodków ziemi i konieczności stałej gotowości dzieci do oddania życia w obronie tejże czy też ogólnie podczas ewentualnej ekspansji terytorialnej. W zasadzie już w przedszkolach nie pozostawiano wątpliwości co do kierunku i charakteru systemu edukacyjnego. Panowała naczelna zasada: Daj Hitlerowi dziecko od chwili, gdy nauczy się mówić i myśleć. Będzie jego. Innymi słowy szkoły III Rzeszy hodowały, bo chyba tak trzeba to ująć, dzieci gotowe ponieść śmierć w każdym momencie w imię Adolfa Hitlera i państwa niemieckiego. Sam Führer miał powiedzieć: Pozwólcie dzieciom przyjść do mnie – bo są moje aż do śmierci.

Jeśli zaś dzieci nie chciały przyjść „dobrowolnie”, to należało je zabrać. W zasadzie można powiedzieć, że podczas II Wojny Światowej panowała zasada, że wszystkie dzieci (nie tylko niemieckie) miały być własnością niemiecką. Miały być podporządkowane niemieckiej ideologii, gospodarce, machinie wojennej, słowem: każdej sferze. Jeśli jednak nie było takiej możliwości, to miały być one najpierw wyeksploatowane do granic możliwości, a następnie unicestwione.

Dochodzimy tutaj do tak zwanego „rabunku dzieci” – czyli zorganizowanej akcji będącej częścią Generalnego Planu Wschodniego. Chodziło o pozyskiwanie dla Niemiec dzieci określanych jako „wartościowe rasowo”. W specjalnych ośrodkach dokonywano selekcji rasowej w pierwszej kolejności biorąc pod uwagę aryjski wygląd. Następnie niszczono oryginalne metryki urodzenia i tworzono nowe zniemczając polskie nazwiska i fałszując daty urodzenia. Dzieci przekazywano rodzinom niemieckim, gdzie Józef już na zawsze miał zostać Josephem, a Agata Agathą. Jeśli jednak okazało się, że dane dziecko było zbyt mało wartościowe dla niemieckiego systemu i oporne na proces całkowitej germanizacji, to zawsze można było odesłać je do obozu koncentracyjnego. Szacuje się, że „rabunek dzieci” mógł dotyczyć nawet 200 tysięcy Polaków (niemieccy historycy zaniżają tę liczbę do 20 tysięcy). Niewielu z nich wróciło po wojnie do kraju.

A jak niemieckie dzieci odnosiły się do Hitlera? Naturalnie z uwielbieniem. Jednym z najważniejszych oczekiwań wobec dzieci była przede wszystkim gotowość do oddania życia za Führera i III Rzeszę. Trudno żeby było inaczej, jeśli jeden ze sztandarów którejś z wielu młodzieżowych organizacji był po prostu flagą zanurzoną we krwi członka partii zabitego przez komunistów. To była święta flaga. Dzieci traktowały tę służbę dosłownie śmiertelnie poważnie. Zachowała się opowieść zrozpaczonego ojca, którego synowi odmówiono awansu i udziału w manewrach kończących szkolenie z powodu niedostatecznego oddania sprawom partii swoich rodziców. Chłopiec próbował popełnić samobójstwo odkręcając gaz w kuchni. Dziecko cudem przeżyło, ojciec złożył odpowiednie deklaracje posłuszeństwa i aktywności, a dzieciak dostąpił wymarzonego awansu. I wszystko wróciło do „normalności”. Te szkolenia były zresztą mordercze. Znana jest relacja lekarza, który leczył 10letniego zaledwie chłopca, który zapadł na bardzo poważne zapalenie płuc z powodu wielodniowych, forsownych marszów. W zasadzie walczył on o każdy oddech i był już na granicy śmierci. Gdy lekarz podniósł rękę, aby zbadać puls, dzieciak wiedziony automatycznym i wyuczonym ruchem wyrzucił ją w górę i na ile mógł, słabym głosem próbował zakrzyknąć Heil Hitler! – dziecko do końca miało jak mantrę powtarzać: Dajcie mi umrzeć dla Hitlera. Muszę umrzeć dla Hitlera. Trudno się dziwić, skoro ojciec-szturmowiec miał po prostu powiedzieć, że jeśli chłopiec umrze, umrze za Hitlera. Czy ten młody człowiek, któremu przeznaczono „wspaniałą karierę” miał w zasadzie inne wyjście?

Trzeba w tym miejscu zadać pytanie o kondycję psychiczną polskich dzieci, które przeżyły piekło II Wojny Światowej. Wiadomo, że dla niektórych to już zwykłe gonienie za duchami historii, ale dla mnie to jednak ważne kwestie. Jakie nieodwracalne zmiany musiały zajść w ich młodych umysłach? Jaki wpływ miało to na ich życie oraz życie przyszłych pokoleń, ich dzieci i wnuków? W 1946 roku zdeponowano w archiwach około tysiąca wspomnień i wypracowań polskich dzieci z czasów wojennych. Znajdziemy tam na przykład makabryczne opisy egzekucji. Krystyna Kazibudzka, uczennica 5 klasy napisała: „Na rynku stała szubienica, a na niej wisiało 30 osób. Obok stała żandarmeria niemiecka i wieszała ludzi. Pomiędzy ludźmi, których mieli wieszać, stał staruszek i patrzał na mnie, jakby prosił, żeby go bronić. Zrobiło mi się przykro, że nie mogę mu pomóc. Nie mogłam dłużej na to patrzeć, poszłam do domu. Idąc, zdawało mi się, że ci ludzie, którzy wisieli na szubienicy idą za mną i mówią, dlaczego ich nie broniłam. Sama bym przecież nie dała rady. Ja jedna, a ich tylu. Jeszcze większego wstrętu nabrałam do tych dzikich Niemców…”.

Niech przemówią również osoby, które przetrwały obóz w Łodzi. Jerzy Jeżewicz: „Przychodzą chwile, gdy bardzo chcę komuś o tym wszystkim powiedzieć, wykrzyczeć swój ból i cierpienie, ale nie potrafię. Myśmy po wyjściu z obozów nie potrafili kontaktować się ze światem jak normalni ludzie.”. Zuzanna Polok: „Kiedy poszłam po wojnie do pierwszej pracy, to przed dyrektorem stawałam jak przed komendantem obozu. Zapytał kierowniczkę, co ze mną jest nie tak.”. Leon Banasik: „Jak się dziecku krzywda dzieje, taka prawdziwa, wielka, to pamięć ją zapisuje na zawsze.”. Zdzisława Banasik o swoim mężu: „Całe życie zmienione przez ten obóz. (…) odkąd się pobraliśmy, a to już sześćdziesiąt lat minęło, mąż ani jednej nocy nie przespał spokojnie. Co noc krzyczy i płacze.”. Waldemar Bojanowski: „Stamtąd nie ma wspomnień, był tylko strach, praca i głód.”.

 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

For security, use of Google's reCAPTCHA service is required which is subject to the Google Privacy Policy and Terms of Use.